Przedszkols i szkoła podstawowa – moje dzieciństwo


Moje pierwsze przedszkole wspominam bardzo miło.
Pamiętam je jako okres beztroskich zabaw. Miałam tam przyjaciółkę, z którą bawiłyśmy się w polowanie na smoka. Była to super twórcza zabawa. Smok był oczywiście wymyślony, ale był. Ten smok nas ścigał, a my się przed nim chowałyśmy. Krzaki to były zamki gdzie się ukrywałyśmy a liście i jakieś owoce krzewów to były nasze zasadzki i trucizny dla smoka.
Niestety moja kumpelka przestała chodzić od przedszkola (nie wiem dlaczego) i to przerwało naszą przyjaźń.


Miałam wtedy masę kolegów i koleżanek na naszej ulicy. Mieszkam w pięknej przedwojennej dzielnicy willowej. Niedaleko jest mały park, gdzie wieczorami bawiliśmy się w chowanego. Pamiętam, że byłam wtedy liderem tej dziecięcej grupy. Były to dzieci z rodzin robotniczych. Po wojnie ludzi dokwaterowywano do takich willi, które dzielono pomiędzy mieszkańców tak, że mieli osobne pokoje i wspólne łazienki i kuchnie. Środowisko było mieszane. Czyli klasa robotnicza i tzw. inteligencja bo w tej dzielnicy swoje wille mieli też artyści, dyplomaci itp.
Miałam wtedy fajną kumpelkę imieniem Bożena. Była to naprawdę świetna dziewczynka i super koleżanka. Była śmielsza ode mnie i miała niesamowite pomysły. Śmieszne że pamiętam do dziś taki szczegół, że lubiła obtłuczone jabłka. Kiedyś zaciągnęła mnie na główną ulicę dzielnicy, gdzie weszłyśmy jakby nigdy nic do jakiegoś sklepu w remoncie, bo Bożena twierdziła, że na jego ścianach się dobrze obtłukuje jabłka.
Pamiętam też inną zabawę. Bożena dowiedziała się, gdzie jakaś firma wyrzuca ścinki. Poszłyśmy tam szukać skarbów typu ścinki skór. Znalazłyśmy tam dziurawy damski kapelusz. Bożena stwierdziła, że go podrasujemy i sprzedamy. Wyczyściliśmy go i przybraliśmy kwiatami, a potem chodziliśmy ulicą i zaczepialiśmy ludzi oferując im ten kapelusz. Tak nam się chciało śmiać, że pamiętam, że jak była moja kolej zagadania do kogoś to nie mogłam wydusić z siebie słowa ze śmiechu. Oczywiście kapelusza nikt nie kupił.

Niestety moja rodzina zaliczała się do inteligencji i to całe towarzystwo określane było mianem „uliczników”. Byłam pod ciągłą presją matki i babci abym przestała bawić się z „ulicznikami” lecz raczej przekraczała wysokie progi tych lepszych.

Szczególnie stawiano mi za wzór dziewczynkę z sąsiedztwa, która nigdy nie wychodziła na ulicę. Stała za zamkniętą furtką jak więzień trzymając się krat. Rozmawiała ze mną. Z innymi dzieciakami nie bo było jej nie wolno.

Jako córka dobrze sytuowanego architekta byłam zapraszana do tych lepszych domów. Ale nie czułam się tam dobrze. Wolałam biegać z dzieciakami po ulicy i bawić się w chowanego w parku. W tych domach atmosfera była sztywna i jakby napięta. Cały czas czułam się oceniana i taksowana czy moje zachowanie świadczy o dobrym wychowaniu.

Z moim wychowaniem było kiepsko bo matka nie przywiązywała wagi do form grzecznościowych. Miała ambicję żebym była dziewczynką z dobrego domu, a raczej pretensje, że taka nie jestem.

Kiedyś matka postanowiła, że ja nie będę ganiać po ulicy jak byle kto, lecz siedzieć za zamkniętą furtką. Kiedy przyszły do minie koleżanki pobiegłam po matkę żeby im otworzyła. Ona poszła a za furtką nikogo….
Wychodzę na ogródek i znowu widzę moje koleżanki, która przyszły się bawić. Znowu lecę do matki, ona idzie otworzyć furtkę a tam znowu nikogo. Dziewczynki zrobiły sobie zabawę: dzwoniły a potem chowały się za murek. Po tym matka przestała zmykać furtkę. Zapewne nie chciała, żeby dzieciaki zawracały jej głowę.

Pod naciskiem matki i babci chodziłam do tych lepszych domów ale czułam się tam bardzo źle. To nie była normalna zabawa. Zawsze był ktoś z dorosłych, kto kontrolował czy np. nie padnie brzydkie słowo. Kiedyś niestety padło z moich ust, i zostałam normalnie wyproszona za drzwi.

Joasia, dziewczynka zza kraty, była fajną koleżanką. Ona się nie przejmowała tą drętwą atmosferą ciągłej kontroli. Razem rysowałyśmy komiksowe romanse. Co ciekawe ona była oburęczna. Jak się zmęczyła rysowaniem prawą ręką to przekładała ołówek do lewej i rysowała równie dobrze.

Joasia jednak była fajną kumpelą tylko gdy byłyśmy we dwie. Gdy zjawiała się reszta grupy córek artystów i dyplomatów, Joasia razem z nimi patrzyła na mnie z góry. Zawsze miałam wrażenie, że ja byłam jednak traktowana jako ulicznik. Zapraszano mnie bo mamy były zaprzyjaźnione, ale tylko z łaski. Do tego jeszcze te rodziny uznały, że muszą nadrobić moje braki w wychowaniu. Zaś dzieci były pod ich wpływem.

Rok przed pójściem do podstawówki zostałam przeniesiona do innego przedszkola, tam gdzie chodziło to cale inteligenckie towarzystwo. Zupełnie nie byłam w stanie się tam znaleźć. Przez cały rok nie mogłam się zaprzyjaźnić z żadnym dzieckiem. Po raz pierwszy spotkałam się ze złośliwością, przezywaniem itp, czego w poprzednim przedszkolu w ogóle nie było.

Jednocześnie w tym samym czasie zniknęła Bożena i wszystkie „uliczniki”. Prawdopodobnie wybudowano gdzieś osiedle i te wszystkie biedne rodziny dostały gdzieś nowe mieszkania.

Pierwsze lata szkoły podstawowej to była dla mnie gehenna dobijania się do grupy Joasi. Matka i babcia stawiały mi ją za wzór i niemal zmuszały do bywania u niej. Co mi zresztą zostało po zniknięciu uliczników.

W drugiej klasie kumplowałam się z dziewczynką z bardzo biednej rodziny. Była to fajna przyjaciółka, choć nie pamiętam jej imienia. Niestety wyprowadziła się.


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *